Skip to main content

Tak prowokacyjne pytanie postawił sobie Jeremy Levine, socjolog z Uniwersytetu w Michigan i od razu wziął się do sprawdzania tej tezy. W Bostonie przeprowadził trwające cztery lata badania, z których wynika, że coś w tym może być.

Jako kontekst dla rozwoju tzw. community-based organizations (CBOs) potraktował wzrost znaczenia partnerstw publiczno-prywatnych, co wiąże się z tym że ratusz nie rości sobie już prawa wyłączności do zajmowania się sprawami miejskimi. Aktywiści szczególnie silną rolę zaczynają odgrywać w uboższych dzielnicach – wynika to z faktu, że mają bardziej wrażliwy słuch na problemy tutejszych społeczności niż samorządowcy. Tutaj niejako zastępują polityków wybranych w wyborach. Umocowania nadają im jednocześnie rządowe agencje jak i prywatni fundatorzy. Aktywistów traktują jako preferowanych reprezentantów interesów dzielnic (czego nie można np. powiedzieć o przedstawicielach wspólnot religijnych).

Jeśli chodzi o ocenę tego zjawiska, Jeremy Levine ma mieszane uczucia. Aktywiści niewątpliwie zmotywowali ludzi do walki z problemami, które ich dotykają, takimi jak wykluczenie czy rasizm i nierówne traktowanie. Oni nie funkcjonują w rytmie kampanii wyborczych, więc są bardziej integralni i konsekwentni w działaniu.
Tyle tylko, że to dobrze działa wtedy, kiedy dobrze działa. Jak coś pójdzie nie tak – np. aktywiści źle zdiagnozują problemy miejscowej społeczności lub pominą jakąś grupę – nie ma procedur naprawczych. Nie odbywają się wybory, nikt aktywistów nie rozlicza z działań, a organizacja co najwyżej może stracić społeczne zaplecze i się rozpaść. Wówczas pozostanie próżnia, którą trzeba będzie wypełnić na nowo.


PRZECZYTAJ TAKŻE:

Jeszcze nie dodano komentarza!

Twój adres nie będzie widoczny publicznie.