Skip to main content

Zasadę  „spowolnionego ruchu”, którą w pośpiechu zaczęto wprowadzać na ulicach wielu miast pod wypływem pandemii, warto czasem realizować nieco wolniej. Są państwa o długich tradycjach tworzenia woonerfów – jak Holandia, Szwecja czy Niemcy – gdzie zamykanie ulic dla ruchu samochodowego lub ograniczeniu tego ruchu przyjmowane są z reguły dość entuzjastycznie. Ale w w innych – Francji, Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych i również w Polsce – idea zwolnienia ruchu samochodów oraz podzielenia się uliczną przestrzenią z pieszymi i z rowerzystami wciąż budzi sporo sprzecznych emocji.

Weźmy na przykład Oakland, w stanie Kalifornia, gdzie w kwietniu ubiegłego roku ogłoszono plan ograniczenia ruchu samochodowego na długości prawie 120 km ulic w dzielnicach mieszkalnych. Był to jeden z pierwszych takich projektów w USA, opisywany z uznaniem na łamach New York Timesa, Guardiana i Washington Post. W samym Oakland okazało się jednak, że choć zamożni, zdrowi i biali mieszkańcy popierali pomysł, mieszkańcy kolorowi,  ubożsi i niepełnosprawnościami byli mu w znacznej mierze przeciwni. Chodzi o to, że przeprowadzane bez konsultacji społecznych zmiany postrzegane są jako kolejny przejaw dominacji zamożnej, białej klasy średniej która narzuca swoje pomysły kolorowej, uboższej większości. 

Z perspektywy miejskich aktywistów, ta argumentacja jest nieuzasadniona. Celem jest zwiększenie bezpieczeństwa na drogach i zmniejszenie zanieczyszczenie powietrza. Pandemia jest dobrym pretekstem i trzeba działać szybko. Wyraźnie zaniedbano jednak komunikację. Na ulicach pojawiły się znaki “zakaz ruchu” bez informacji, dla kogo I z jakiego powodu ulica jest zamykana. Widok biegaczy , którzy pojawiali się sporadycznie na zamkniętych dla samochodów ulicach również nie budziła zaufania: po co ludzie mają biegać po ulicach, skoro (z powodu lockdownu) nie pozwala się im pójść do parku. Problem prawdopodobnie nie byłby tak dotkliwy, gdyby nie trafił na środowisko nawykłe do dyskryminacji i bardzo czułe na jej przejawy. Opór był tak silny, że w pierwszym odruchu władze miast zachciały zrezygnować z projektu.

Jak się jednak okazało – wystarczyło kilka poprawek:

  • zrezygnowano z „odgórnego” wyboru ulic, na których ma być ograniczany ruch samochodowy na rzecz konsultacji z mieszkańcami; 
  • zmieniono oznakowanie ulic, zamiast suchych znaków „zakaz wjazdu” pojawiły się znaki utrzymane w przemawiającej do mieszkańców estetyce, np. pokazujące postacie biegnących czarnoskórych dziewcząt i chłopaka na rowerze skrobakowym;
  • w ramach programu “najważniejsze miejsca” (“Essential Places”) w najbardziej ruchliwych częściach dzielnic, obok sklepów spożywczych i aptek, ustawiono tablice informacyjne z przystępnym opisem wprowadzanych zmian.

Ostatecznie za sukces projektu można uznać nie tylko uwolnione w końcu od samochodów ulice ale i nowe doświadczenie dla urbanistów, którzy uczą się współpracy z mieszkańcami i szukania rozwiązań akceptowalnych lokalnie.

Jeszcze nie dodano komentarza!

Twój adres nie będzie widoczny publicznie.

Najpopularniejsze teksty

Zielone uliczki pod pergolami

Amerykańscy nafciarze hojni dla obcych rządów

Płacimy drożej za upalne lato

Brytyjczycy błyskawicznie wygasili węglowe piece

Budynki zero waste