Skip to main content

Czy da się jeździć na gapę

/Fot:fedi//
W europejskich stolicach od lat trwa walka miejskich aktywistów o darmowy transport. Ostatnio głośno zrobiło się na temat szwedzkiego kolektywu Planka.nu (co można tłumaczyć jako: uniknij opłat). Grupa 500 osób działa dzięki niewielkim różnicom w cenie biletów (300 koron za opłatę tygodniową) i kar za jazdę bez biletu (1000 koron). Zrobili rodzaj towarzystwa ubezpieczeń wzajemnych, do wspólnej puli płacąc miesięczną składkę 100 koron. Kontrole biletów trafiają się na tyle rzadko, że kwota ta z nawiązką wystarczy na pokrycie kar wszystkich działających w ramach Planka.nu.

Koncept wykorzystuje więc fakt, że Szwedzkie społeczeństwo ma spory poziom zaufania wobec obywateli: zakłada, że na wzajem nie będziemy się oszukiwać. Nie jest to jednak pomysł nowy. Wcześniej podobny fundusz zorganizowała grupa lewicujących Paryżan przekonana, że pobór opłat w transporcie publicznym to dzieło systemu kapialistycznego.
Rozwiązanie dość radykalne, ale jest to jeden z wielu protestów skierowanych przeciwko opłat w publicznych środkach transportu. Dziś walka ta ma o tyle mocne podstawy, że postulując brak opłat promuje masowe wykorzystanie transportu zbiorowego przeciwko samochodom osobowym, które są przyczyną ogromnych korków i zanieczyszczeń. Temat na tyle poważny, że niedawno jego analizy podjął się magazyn The Atlantic Monthly. Autor tekstu przywołuje jednak szereg zakończonych fiaskiem prób zorganizowania darmowego transportu miejskiego. Jedna z pierwszych prób miała miejsce w latach 70-tych w Rzymie, kiedy ulice wiecznego miasta zaczęły się coraz bardziej korkować. Jak się jednak okazało, Włosi całkowicie zignorowali tą uprzejmość i nadal jeździli samochodami. Jeszcze gorsze efekty przyniosły podobne, amerykańskie eksperymenty z lat 90-tych. Prowadzono je m.in. w Denver, New Jersey oraz Austin. Darmowy transport nie tylko nie przyciągnął kierowców. Co gorsza do metra i autobusów zaczęli się przesiadać ludzie, którzy dotychczas poruszali się na piechotę lub rowerem. Podobne skutki osiągnął projekt wdrożony dwa lata temu w Talinie.

Jak dowodzą analizy amerykańskiego National Center for Transportation wszelkie tego typu akcje są wręcz antyskuteczne. Darmowa jazda w dużych miastach (inaczej jest w małych ośrodkach) przyciąga przede wszystkim młodzież niosącą ze sobą kulturę agresji oraz wandalizmu. Dla uniknięcie konfrontacji, na końcu nawet dotychczasowi użytkownicy metra i autobusów wolą przesiąść się do samochodów.
Nie znaczy to jednak, że bezpłatne zachęty do jazdy nie mogą się wogóle sprawdzać. Chodzi raczej o ich inteligentne stosowanie – wybiórczo, a nie pogłówne. Niedawno udowodniły to władze Singapuru, które miały spory problem z przepełnionym metrem pomiędzy 8 a 9 rano. Zamiast zagęszczać pociągi zaproponowały darmową jazdę dla każdego, kto dotrze do centrum przed 7:45. Zadziałało świetnie: dotychczasowa relacja obłożenia metra w szczycie i poza szczytem zmniejszyła się z 3 do 1 na poziom 2 do 1.

Najpopularniejsze teksty

Bolesne lekcje segregacji śmieci

Rowery „minibusy” z małymi pasażerami

Beton bez cementu

Miesięczny bilet napędza kolej